Ludzkość dzieli się na tych, którzy psy kochają, i tych, którzy traktują je jak śmieci.
Czyli jedni psy hołubią, a drudzy utylizują.
Ten podział ludzkości jest jak mur Jeruzalem – prastary, popękany, ale ciągle działa. – I z pomroki dziejów patrzą na nas z wytężeniem miliardy dobrych miłych twarzy i uśmiechniętych pysków.
Znałem dobrze dwa psy – Pat i Sake.
Właściwie to były dwie suki, ale nie bądźmy seksistowskimi aptekarzami. Kochaliśmy je, całą rodziną, bardzo!
Pat miała charakter nielichy.
Zębistogębna jamniczka, paszczą się uczepiwszy szmaty, potrafiła, szarpiąc furiacko głową, wisieć dłużej niż kwadrans. Kiedy czas zły nadchodził i ukarać ją wypadało – za zjedzenie pantofli, nogi od krzesła, poduszki a nawet części dywanu – zasadzała się w najdalszym kącie pod łóżkiem i rozdziawiała straszliwie – strasząc zdumiewająco efektywną białą piłą. A potem znienacka wypełzała, przewracała się na grzbiet i z całego serca, bez cienia sardonizmu – przepraszała; że miała mądre, pełne humoru, optymistyczne spojrzenie – w to nie uwierzą tylko potencjalni zwyrodnialcy.
Sake przydarzyła się nam całkiem inna.
Briard, ze starej francuskiej rodziny pasterskiej, tak pradawnej, że na łapie briardom rośnie o jeden palec więcej. Bezdzietna matka troszcząca się o każde żywe stworzenie na sposób nieco szalony. Nie udawało się z nią chodzić do lasu inaczej, niż gęsiego. – Tak długo popychała pyskiem i tyłkiem uczestników stada, aż uformowali zdyscyplinowany gęsiowy szpaler, który mogła, biegając wzdłuż, w pełni kontrolować. Żadnych wypadów w krzaki, żadnych harców tropem zająców czy saren, obowiązek, wartowanie, służba nie drużba, bezpieczeństwo, powaga, odpowiedzialność – pięć metrów przed… postawa, węszenie – a potem do ariergardy, i to samo, nawet dłużej – wiadomo, tył kolumny jest zawsze mniej bezpieczny; z kolei kolejny patrol, najpierw z lewej, potem z prawej, dokładne, nieustraszenie, walecznie – tak matkowała nam Sake.
Wielu ludzi może tylko pozazdrościć takich uczuć.
Znałem też kaczkę, królika i jeża. – Niestety, trzeba jasno przyznać, że nie była to do cna spełniona przyjaźń. Kaczka – każdy wie – ma temperament kaczy, jeż zaś tupie nocami po zbójecku. Z królikiem zaprzyjaźniliśmy się jednak całkiem nieźle. Stanie słupka i strzyżenie uszami robił po prostu jak artysta, również, jak artysta, może nawet fotografik, załatwiał się do fotograficznej kuwety. Kiedy lis go zjadł – zostały tylko białe uszy – cała rodzina bobrowo płakała. Nawet ja miałem mocno mokro w gardle. Po tygodniu lis‑morderca wpadł obok domu do pustego basenu i szalał – skacząc bez spoczynku na ścianę, zdarł sobie łapy aż do kości. Nie zemściliśmy się na nim, wcale, ale to wcale. Dostał deskę ratunku i pokuśtykał do lasu na poczwórnej krwawej miazdze. – Czy będzie się teraz trzymał z dala od królików!?
Próbowałem się też zaprzyjaźnić z wydrą… wiadomo, pan Pasek, literatura… ale nic z tego nie wyszło, bo najbliższa wydra była wypchana i mieszkała w muzeum.
Pat umarła na moich rękach.
Sake przyszło zejść w smutnej samotności. Nie potrafię się z tego rozgrzeszyć.
Dobrym trafem istniał kiedyś mądry filozof – dla wielu głupi, bo naprawdę w coś wierzący. Nazywał się Józef Maria Bocheński.
Otóż ten Bocheński, zakonnik, twierdził – a myślę, że się znał po łebkach na sprawach ostatecznych – iż psy zostaną zbawione.
Wszechmędrcy świata się śmieją, aż rżą z radości i triumfu:
…te zacofane spirytualistyczne głupki wierzą, że będą wiekuiście wysiadywać ze swoimi psami po kątach Nieba! Zidiocenie totalne!
Na szczęście ja wiem swoje! – a ten ojciec Bocheński to był mądry i dobry człowiek.